Sienkiewicz - Z pamiętnika poznańskiego ...
Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela Światło lampy, chociaż
przyćmione, budziło mnie, i nieraz o drugiej lub trzeciej po północy
widziałem Michasia pracującego jeszcze. Mała i wątła jego postać,
przybrana tylko w bieliznę, schylona była nad książką, a w ciszy nocnej
senny i zmęczony głos powtarzał mechanicznie koniugacje łacińskie lub
greckie z tą jednostajnością, z jaką w kościele powtarzają słowa
litanii. Gdym zawołał na niego, by szedł spać, chłopiec odpowiadał mi:
"Nie umiem jeszcze lekcji, panie Wawrzynkiewicz". Odrabiałem z nim
przecie zadania od czwartej do ósmej, a potem od dziewiątej do
dwunastej, i sam nie szedłem do łóżka, nimem się przekonał, że umie
wszystko; ale doprawdy tego wszystkiego było za dużo. Skończywszy
ostatnią lekcję chłopiec zapominał pierwszej, a koniugacje greckie,
łacińskie, niemieckie i nazwy rozmaitych powiatów wprowadzały biedną
jego głowę w taki zamęt, że spać nie mógł. Wyłaził tedy spod kołdry,
zapalał lampę i zasiadał na nowo do stolika. Gdym go łajał - prosił się i
płakał. Potem tak już przyzwyczaiłem się do tych nocnych siedzeń, do
blasku lampki i do mruczenia koniugacyj, że kiedy mi ich brakło, sam
spać nie mogłem. Może powinienem był nie pozwolić, by dziecko męczyło
się nad siły, ale cóżem miał robić? Musiał przecie wyuczyć się co dzień
choć jako tako lekcyj, bo inaczej usunięto by go ze szkół, a Bóg jeden
wie, co by to był za cios dla pani Marii, która po śmierci męża
zostawszy z dwojgiem sierot wszystkie nadzieje złożyła w Michasiu.
Położenie było prawie bez wyjścia, bom z drugiej strony widział, że
nadmierne wysilenia umysłowe podkopują zdrowie chłopca i mogą życiu jego
zagrozić. Trzeba było przynajmniej wzmacniać go fizycznie,
gimnastykować, kazać mu dużo chodzić lub jeździć konno, ale nie było
czasu na to. Dziecko tyle miało do roboty, tyle do wyuczenia się na
pamięć, tyle do napisania co dzień, że z ręką na sumieniu powiadam: nie
było czasu. Każdą chwilę potrzebną dla wesołości, zdrowia i życia
chłopca zabierała łacina, grecki i... niemiecki. Rankiem, gdym mu
pakował książki do tornistra i gdym widział, jak chude jego ramiona
gięły się pod ciężarem tych bizantyjskich tomów serce mi się po prostu
ściskało. Czasem prosiłem dla niego o wyrozumienie i względność, ale
niemieccy profesorowie odpowiadali mi tylko że dziecko psuję i
rozpieszczam, że Michaś widocznie nie dość pracuje, że ma polski akcent i
że beczy z lada powodu. Chory sam jestem na piersi, samotny i
zgryźliwy, więc te wymówki niejedną mi chwilę zatruły. Ja najlepiej
wiedziałem, czy Michaś nie dość pracuje! Było to dziecko średnich
zdolności, ale tak wytrwałe i przy całej słodyczy taką obdarzone siłą
charakteru, jakiej nie zdarzyło mi się spotkać w żadnym innym chłopcu.
Biedny Michaś namiętnie i ślepo był przywiązany do matki, że zaś mu
powiedziano, iż matka bardzo jest nieszczęśliwa, chora, i że gdy on
będzie jeszcze się źle uczył, to może ją dobić - więc chłopak drżał
przed tą myślą i całymi nocami siadywał nad książką, byle tylko matki
nie zmartwić. Wybuchał płaczem, gdy dostał zły stopień, ale nikomu nie
przychodziło do głowy dlaczego płakał, do jakiej strasznej poczuwał się w
takich chwilach odpowiedzialności. Ba! co komu było do tego? Miał
polski akcent i kwita! Ja go nie psułem ani rozpieszczałem, tylkom go
rozumiał lepiej od innych: żem zaś zamiast łajać go za niepowodzenia,
starał się pocieszać, to już moja rzecz. Sam napracowałem się w życiu
niemało, nacierpiałem się głodu i biedy, nie byłem szczęśliwy, nie będę
szczęśliwy i - niech tam diabli wezmą! nawet już i zębów nie ściskam,
gdy o tym myślę: nie wierzę, żeby było warto żyć, ale może dlatego
właśnie mam prawdziwe współczucie dla każdej biedy. Ja przynajmniej w
wieku Michasia, gdym latał za gołębiami po ulicach lub grywał w pliszki
pod ratuszem, miałem swoje czasy zdrowia i wesołości. Kaszel mnie nie
męczył: gdym w skórę brał, tom płakał, póki bili; zresztą byłem swobodny
jak ptak i nie dbałem o nic. Michaś i tego nawet nie miał. Życie byłoby
i jego położyło na kowadło i biło młotem; tyle by więc wygrał, ile by
jako malec naśmiał się serdecznie z tego, co dzieci bawi, napłatał
figlów i wylatał się na otwartym powietrzu w promieniach słońca. Ale
takiej zgody pracy z dzieciństwem nie miałem przed oczyma. Przeciwnie:
widziałem dziecko idące do szkoły i wracające z niej chmurne, zgarbione
pod ciężarem książek, wysilone, ze zmarszczkami w kątach oczu, tłumiące
ustawicznie jakoby wybuch płaczu - więcem mu współczuł i chciałem być
dla niego ucieczką. Jestem sam nauczycielem, jakkolwiek prywatnym, i
nie wiem, co bym robił na świecie, gdybym jeszcze stracił wiarę w
wartość nauki i pożytek jaki z niej płynie. Myślę tylko po prostu, że
nauka nie powinna być tragedią dla dzieci, że łacina nie może zastąpić
powietrza i zdrowia, a dobry lub zły akcent nie powinien stanowić o
losie i życiu maleńkich istot. Myślę także, że pedagogika lepiej
spełnia swe zadanie, gdy dziecko czuje rękę prowadzącą je łagodnie, nie
zaś przygniatającą mu piersi i depcącą wszystko, co go nauczono czcić i
kochać w domu... Taki ze mnie obskurant, że pewno już zdania w tym
względzie nie zmienię, bo utwierdzam się w nim coraz bardziej, gdy sobie
wspominam mojego Michasia, któregom kochał tak szczerze. Od sześciu lat
byłem jego nauczycielem pierwej jako guwerner, potem, gdy wszedł do
drugiej klasy, jako korepetytor, miałem więc czas przywiązać się do
niego. Zresztą czemu bym miał ukrywać przed samym sobą: był mi drogim,
bo był synem droższej dla mnie nad wszystko istoty... Nigdy ona nie
wiedziała o tym i nigdy wiedzieć nie będzie. Pamiętam, że ja jestem...
ot sobie - pan Wawrzynkiewicz, prywatny nauczyciel, a do tego człowiek
chory, ona zaś córka zamożnego domu szlacheckiego, po prostu pani, na
którą bym nie śmiał oczu podnieść. Ale że samotne serce, miotane życiem,
musi w końcu przyczepić się do czegoś, jak przyczepia się muszla
miotana falą - więc moje przywarło do niej. Co ja na to poradzę? a
wreszcie co jej to szkodzi? Nie chcę od niej więcej światła niż od
słońca, które wiosną ogrzewa moje chore piersi. Od sześciu lat byłem w
jej domu, byłem przy śmierci jej męża, widziałem ją nieszczęśliwą, samą,
a zawsze dobrą jak anioł, kochającą dzieci, świętą prawie w swym
wdowieństwie, więc... musiało do tego przyjść. Ale to nie miłość we
mnie, to prędzej moja religia. Michaś bardzo przypominał matkę.
Nieraz, gdy podnosił na mnie oczy, zdawało mi się, że patrzę na nią.
Były to też same delikatne rysy, toż samo czoło z cieniem padającym od
bujnych włosów, ten sam łagodny zarys brwi, a szczególnie głos prawie
jednakowy. W usposobieniu matki i dziecka była także wspólność
objawiająca się w pewnej skłonności do egzaltacji i uczuć, i poglądów.
Należeli oboje do tego rodzaju istot nerwowych, wrażliwych, szlachetnych
i kochających, które zdolne są do największych poświęceń, ale które w
życiu i zetknięciu się z jego rzeczywistością mało znajdują szczęścia,
dając naprzód więcej, niż mogą otrzymać. Ten rodzaj ludzi ginie też
zaraz i myślę, że jakiś dzisiejszy naturalista mógłby powiedzieć o nich,
że z góry są na śmierć skazani, bo przychodzą na świat z wadą serca -
za dużo kochają. Rodzina Michasia była kiedyś bardzo zamożna, ale -
za dużo kochali... więc rozmaite burze rozwiały fortunę, a to, co
zostało, nie jest wprawdzie nędzą, nie jest nawet ubóstwem, jednakże w
porównaniu do dawnych czasów - miernością. Michaś był ostatnim z
rodziny; toteż pani Maria kochała go nie tylko jak własne dziecko, ale
zarazem jak wszystkie swoje nadzieje na przyszłość. Na nieszczęście, z
zaślepieniem zwykłym matkom, widziała w nim niepospolite zdolności.
Chłopiec wprawdzie istotnie nie był tępy, ale należał do tego rodzaju
dzieci, których zdolności, z początku średnie, rozwijają siç dopiero
później razem z siłami fizycznymi i zdrowiem. W innych warunkach mógłby
był skończyć szkoły i uniwersytet, i stać się pożytecznym pracownikiem
na każdym polu. W tych, jakie istniały, męczył się tylko i wiedząc o
wysokim wyobrażeniu, jakie matka miała o jego zdolnościach, wysilał na
próżno. Wiele na świecie widziały oczy moje, i postanowiłem się nie
dziwić niczemu, ale wyznaję, że z trudnością uwierzyłem, by mógł istnieć
taki zamęt, w którym by dziecku na złe wyszła wytrwałość, siła
charakteru i praca. Jest coś w tym niezdrowego, i gdyby mi słowa mogły
zapłacić za żal i gorycz, to doprawdy powiedziałbym razem z Hamletem, że
dzieją się na świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom... Pracowałem
z Michasiem, jakby od tych stopni, które on za postępy dostawał, moja
własna przyszłość zależała. Bo też obaj z moim drogim chłopcem mieliśmy
jeden cel, a to: nie zmartwić jej, pokazać dobrą cenzurę, wywołać
uśmiech na jej usta. Gdy mu się udało dostać dobry stopień, malec
przychodził z klasy rozpromieniony i szczęśliwy. Zdawało mi się, że w
takich razach urósł nagle, że się rozkurczał; jego chmurne zwykle oczy
śmiały się wówczas tą szczerą, dziecinną wesołością i świeciły jak dwa
węgielki. Zrzucał natychmiast ze swoich wąskich pleców tornister
przeładowany książkami i mrugając na mnie mówił jeszcze w progu: - Panie Wawrzynkiewicz, mama będzie kontenta! Dostałem dziś z geografii... niech pan zgadnie ile? A
gdym udawał, że nie zgaduję, przybiegał do mnie z pyszną minką i
zarzuciwszy mi ręce na szyję mówił niby do ucha, ale bardzo głośno: - Piątkę! naprawdę piątkę! Były
to dla nas obydwóch szczęśliwe chwile. Wieczorami w takie dni Michaś
rozmarzał się i wyobrażając sobie, co to będzie, jeśli dostanie
wszystkie stopnie celujące, gwarzył na wpół do mnie, na wpół do siebie
samego: - Na Boże Narodzenie pojedziemy do Zalesina: śnieg będzie
padał - zwyczajnie jak w zimie - więc pojedziemy sankami. Przyjedziemy w
nocy, ale o! mama będzie na mnie czekała, uściska mnie, ucałuje, a
potem spyta o cenzurę. Ja zrobię smutną minę naumyślnie, a tu mama
czyta: Z religii: celujący; z niemieckiego: celujący; z łaciny:
celujący... same celujące! O, panie Wawrzynkiewicz! I biednemu
chłopcu łzy stawały w oczach, a ja zamiast go powstrzymywać, sam biegłem
za nim zmęczoną wyobraźnią i przypominałem sobie dom w Zalesinie, jego
powagę, spokój, tę wyższą, szlachetną istotę, która tam była panią, i
szczęście, jakie jej sprawi powrót chłopca z celującymi w cenzurze. Korzystałem
z takich chwil i dawałem Michasiowi nauki, tłumacząc mu, że mamie
chodzi bardzo o jego naukę, ale także o zdrowie, że więc nie powinien
płakać, gdy go wyprowadzam na przechadzkę, sypiać tyle, ile mu każę, i
nie upierać się przy nocnym siedzeniu. Rozrzewniony malec ściskał mnie
za szyję i powtarzał: - Dobrze, mój złoty panie, będę zdrów, że aż strach, i stanę się taki duży, że ani mama, ani mała Lola mnie nie poznają. Odbierałem
też często listy od pani Marii, polecające mi, bym czuwał nad zdrowiem
dziecka, ale z rozpaczą przekonywałem się co dzień, że pogodzić naukę ze
zdrowiem było prawie niepodobieństwem. Gdyby przedmioty wykładane były
za trudne, byłbym sobie poradził cofnąwszy Michasia z klasy drugiej do
pierwszej; ale on te przedmioty, jakkolwiek jałowe, doskonale pojmował;
nie o naukę więc chodziło, tylko o czas i ten nieszczęsny niemiecki
język, którym dziecko nie władało dostatecznie. Na to już nic nie mogłem
poradzić i liczyłem jedynie, że gdy święta nadejdą, odpoczynek wypełni
te szczerby w zdrowiu chłopca, które czyniła nadmierna praca. Gdyby
Michaś był dzieckiem obojętniejszym, mniej bym się troszczył o niego;
ale on prawie żywiej jeszcze odczuwał każde niepowodzenie niż
pomyślność. Chwile radości i owych piątek, o których wspomniałem,
rzadkie były na nieszczęście. Tak nauczyłem się czytać w jego twarzy, że skoro tylko wszedł, od pierwszego rzutu oka poznawałem, gdy mu się nie powiodło. - Dostałeś zły stopień? - pytałem - Tak jest! - Nie umiałeś? Czasem odpowiedział: - Nie umiałem - częściej jednak: - Umiałem, alem nie mógł powiedzieć. Jakoż
mały Owicki, prymus z klasy drugiej, którego naumyślnie sprowadziłem,
aby się Michaś uczył, mówił, że Michaś głównie dlatego dostaje złe
stopnie, że się nie umie... wyjęzyczyć. W miarę jak dziecko czuło się
coraz więcej zmęczone umysłowo i fizycznie, takie niepowodzenia
powtarzały się częściej. Zauważyłem, że gdy wypłakawszy się siadał
następnie do lekcji, cichy bywał i niby spokojny, ale w tej zdwojonej
energii, z jaką zabierał się do zadań, było coś rozpaczliwego i
gorączkowego zarazem. Czasem też szedł w kąt, ściskał głowę obu rękoma i
milczał: egzaltowany chłopiec wyobraził sobie, że kopie grób pod nogami
ukochanej matki, a nie wiedział jak zaradzić temu, i czuł się po prostu
w kole błędnym, z którego nie było wyjścia. Jego nocne siedzenia
stawały się coraz częstsze. Bojąc się, że gdy się obudzę, każę mu iść
spać, wstawał cicho, po cíemku, wynosił lampę do przedpokoju, tam ją
zapalał i zasiadał do roboty. Zanim go na tym złapałem, kilka nocy
przepędził w ten sposób między nie opalonymi ścianami. Nie miałem innej
rady, jak wstać, zawołać go do pokoju i przerobić z nim raz jeszcze
wszystkie lekcje, by go przekonać, że je umiał i że niepotrzebnie
narażał się na przeziębienie. Ale on już sam w końcu nie wiedział, co
umiał, czego nie umiał. Dziecko traciło siły, chudło, żółkło i zasępiało
się coraz bardziej. Czasem trafiło się coś takiego, co przekonywało
mnie, że nie sama jednak praca wyczerpywała jego siły. Raz, gdym
wykładał mu historię, którą "Stryj synowcom opowiedział", co na żądanie
pani Marii robiłem codziennie, Michaś zerwał się z zaiskrzonymi oczyma,
ja zaś przestraszyłem się prawie, ujrzawszy badawczy i surowy wyraz jego
twarzy, z jakim zawołał: - Panie, więc to naprawdę nie bajka? bo... - Bo, co Michasiu? - pytałem ze zdziwieniem. Zamiast odpowiedzi zacisnął zęby, a w końcu wybuchnął płaczem tak namiętnym, że długo nie mogłem go uspokoić. Badałem
Owickiego o przyczynę tego wybuchu: nie umiał lub nie chciał
powiedzieć; domyśliłem się jednak sam. Nie było żadnej wątpliwości, że
polskiemu dziecku trafiało się słyszeć w niemieckiej szkole wiele
rzeczy, które raniły jego najgłębsze uczucia i które były wprost
zaprzeczeniem albo pogardą i wydrwiwaniem z kraju, języka, ojczystych
tradycji, słowem - wszystkiego, co w domu nauczano je czcić i kochać.
Zdania takie ześlizgiwały się po innych chłopcach nie zostawiając nic
prócz głębokiej nienawiści do nauczycieli i całej ich rasy; ale
chłopczyna tak uczciwy jak Michaś odczuwał je boleśnie; nie śmiał
zaprzeczyć, choć może nieraz miał ochotę krzyczeć z bólu, ale burzył
się, zacinał zęby, gryzł i martwił. I tak do zmartwień, którymi karmiły
go niepowodzenia i złe stopnie, przyrzucała nieopisanej goryczy rozterka
moralna, w jakiej żył ciągle. Dwie siły, dwa głosy, których słuchać
jest obowiązkiem dziecka, ale które też właśnie dlatego winny być
zgodne, szarpały Michasia w dwie przeciwne strony. Co jedna powaga
nazywała białym, cnym, ukochanym, druga naznaczała piętnem strupieszenia
i śmieszności; co jedna zwała cnotą, druga występkiem. Więc w tym
rozdwojeniu chłopiec szedł za tą powagą, do której rwało mu się serce,
ale musiał udawać, że słucha i bierze do serca słowa przeciwne; musiał
udawać od rana do wieczora i żyć w tym męczącym przymusie dni, tygodnie,
miesiące... Co za położenie... dziecka! Dziwny był los Michasia.
Dramaty życiowe zaczynają się zwykle później, gdy pierwsze liście
spadają z drzewa młodości; dla niego wszystko to, co składa się na
nieszczęście: przymus moralny, tajona zgryzota, niepokój, daremne
wysiłki, szamotanie się z trudnościami, stopniowa utrata nadziei,
wszystko to poczęło się w jedenastym roku życia. Ani jego wątła postać,
ani wątłe siły nie były w stanie sprostać temu ciężarowi. Upływały dni,
tygodnie; biedak podwajał wysilenia, a skutek coraz był mniejszy, coraz
bardziej opłakany. Listy pani Marii jakkolwiek słodkie, przyrzucały
jeszcze wagi do brzmienia. "Bóg Cię obdarzył, Michasiu, niezwykłymi
zdolnościami - pisała matka - ufam więc, że nie zawiedziesz nadziei,
jakie w tobie złożyłam, i że staniesz się krajowi i mnie pociechą". Gdy chłopiec odebrał pierwszy raz taki list, chwycił mnie za ręce spazmatycznie i zanosząc się od płaczu zaczął powtarzać: - Co ja poradzę, panie Wawrzynkiewicz, co ja mogę poradzić? Istotnie,
cóż mógł zrobić? Cóż mógł poradzić na to, że nie przyszedł na świat z
wrodzoną łatwością do języków i że nie umiał się po niemiecku
wyjęzyczyć? Nadeszły czasy rekreacji na Wszystkich Świętych; cenzura
kwartalna wcale była nieszczególna: z trzech najważniejszych przedmiotów
miał mierne. Na jego najsilniejsze prośby i zaklęcia nie posłałem jej
pani Marii. - Drogi panie! - wołał złożywszy ręce - mama nie wie, że
na Wszystkich Świętych dają stopnie, a do Bożego Narodzenia może Pan Bóg
zmiłuje się nade mną. Biedne dziecko łudziło się nadzieją, że
jeszcze te złe stopnie poprawi, a co prawda łudziłem się i ja. Sądziłem,
że wdroży się w rutynę szkolną, że przywyknie do wszystkiego, że wprawi
się w język i nabierze akcentu, a przede wszystkim, że coraz mniej
czasu będzie potrzebował do nauki. Gdyby nie to, dawno bym był pisał do
pani Marii i przedstawił jej stan rzeczy. Jakoż nadzieje zdawały się nie
być próżne. Zaraz po Wszystkich Świętych Michaś dostał trzy stopnie
celujące, z których jeden z łaciny. Ze wszystkich uczniów w klasie sam
tylko wiedział, że od "gaudeo" czas przeszły jest "gavisus sum", a
wiedział dlatego, że dostawszy poprzednio dwa celujące pytał się mnie,
jak po łacinie: "cieszę się". Myślałem, że chłopak zwariuje ze
szezęścia. Napisał do matki list zaczynający się od słów: "Mamusiu
najdroższa! Czy ukochana moja wie, jak jest perfectum od gaudeo? pewno
nie wie ani mama, ani mała Lola, bo w całej klasie ja tylko jeden
wiedziałem". Michaś po prostu ubóstwiał matkę. Od tego czasu co
chwila wypytywał mnie o różne perfecta i participia. Utrzymać te
celujące stało się teraz zadaniem jego życia. Ale to był krótki blask
szezęścia. Wkrótce fatalny akcent polski zburzył to, co wybudowała
usilność, a nadmierna ilość przedmiotów nie pozwalała dziecku poświçcić
każdemu z nich tyle czasu, ile wymagała jego wysilona pamięć. Wypadek
przyczynił się jeszcze do powiększenia niepowodzeń. I Michaś, i Owicki
zapomnieli mi powiedzieć o jednym zadaniu piśmiennym i nie odrobili go.
Owickiemu to uszło, bo jako prymusa nawet nie spytano o nie, ale Michaś
dostał publiczną naganę w szkole wraz z zagrożeniem, że zostanie
usunięty. Przypuszczano oczywiście, że utaił umyślnie przede mną
zadanie, by go nie odrobić, a chłopiec, który był niezdolny do
najmniejszego kłamstwa, nie miał sposobu przekonania o swej niewinności.
Mógł wprawdzie powiedzieć w swojej obronie, że i Owicki zapomniał na
równi z nim, ale na to nie pozwalał honor szkolny. Na moje zaręczenia
Niemcy odpowiedzieli uwagą, że zachęcam chłopca do lenistwa. Kosztowało
mnie to niemało zmartwienia, ale więcej jeszcze niepokoju przyczynił mi
widok Michasia. Wieczorem dnia tego widziałem go, jak ścisnąwszy głowę
obu rękoma szeptał myśląc, że go nie słyszę: "Boli! boli! boli!". List
od matki, który nadszedł nazajutrz rano i w którym pani Maria obsypywała
Michasia pieszczotami za owe celujące, był nowym dla niego ciosem. -
O, sprawię mamie ładną pociechę! - wołał zakrywszy twarz dłońmi.
Następnego dnia, gdym mu zarzucił na plecy tornister z książkami,
zatoczył się i mało nie upadł. Chciałem mu nie pozwolić iść do szkoły,
ale mówił, że mu nic nie jest; prosił tylko, by go odprowadzić, bo się
boi zawrotu głowy. Wrócił w południe z nowym miernym. Dostał go za
lekcję, którą umiał doskonale, ale wedle tego, co mówił Owicki, zaląkł
się i nie mógł słowa przemówić. Utwierdziła się o nim stanowcza opinia,
że był to chłopiec przesiąknięty "wstecznymi zasadami i instynktami",
tępy i leniwy. Z dwoma ostatnimi zarzutami, o których wiedział, walczył jak tonący z falą - rozpaczliwie, ale na próżno. W
końcu stracił wszelką wiarę w siebie, wszelką ufność we własne siły;
doszedł do przekonania, że wysiłki i praca nadaremna, że on nigdy nie
nabierze akcentu i musi się źle uczyć, a jednocześnie przedstawiał
sobie, co na to powie matka, jaki to będzie dla niej ból, jak to może
podkopać jej wątłe zdrowie. Ksiądz z Zalesina, który czasem pisywał
do niego, człowiek bardzo przychylny, ale nieoględny, każdy list kończył
słowami "Michaś tego nie pamięta, że nie tylko radość, ale i zdrowie
matki zależy od jego postępów w nauce i moralności". Pamiętał, pamiętał,
aż zanadto, bo nawet we śnie powtarzał żałosnym głosem: "Mamo!
mamo!"jakby jej błagał o przebaczenie. Ale na jawie dostawał coraz
gorsze stopnie. Tymczasem Boże Narodzenie zbliżało się szybko i co do
cenzury nie można się było już łudzić. Napisałem do pani Marii, chcąc ją
o tym uprzedzić. Powiedziałem otwarcie i stanowczo, że dziecko jest
słabowite a przeciążone, że mimo największej pracy nie może sobie dać
rady i że prawdopodobnie od świąt trzeba je będzie odebrać ze szkół,
trzymać na wsi i przede wszystkim wzmacniać jego zdrowie. Lubo z
odpowiedzi uczułem, że jej miłość własna macierzyńska została cokolwiek
zraniona, jednakże odpisała jak rozumna kobieta i kochająca matka. Nie
mówiłem Michasiowi nic o tym liście i zamiarach odebrania go ze szkół,
bom lękał się dla każdego silniejszego wzruszenia; wspomniałem tylko, że
cokolwiek wypadnie, matka wie, że pracuje i potrafi jego niepowodzenia
wyrozumieć. Sprawiło mu to widoczną ulgę, bo się wypłakał długo i
serdecznie, co mu się od pewnego czasu już nie zdarzało. Płacząc
powtarzał: "Ile ja mamie sprawiam zmartwienia!" Jednakże na myśl, że
wkrótce pojedzie na wieś, że zobaczy matkę i małą Lolę, i Zalesin, i
księdza Maszyńskiego, uśmiechał się przez łzy. Mnie także było pilno do
Zalesina, bom już prawie nie mógł patrzeć na stan dziecka. Tam czekało
na niego serce matki i życzliwość ludzka, i cisza, i uspokojenie. Tam
nauka miała dla niego twarz swojską, życzliwą, nie obcą i odpychającą;
tam cała atmosfera była swojska i czysta, którą dziecinne piersi mogły
oddychać. Wyglądałem więc dla niego świąt jak zbawienia i liczyłem na
palcach chwile, które nas od nich przedzielały, a które Michasiowi
coraz nowe przynosiły zgryzoty. Zdawało się, iż wszystko przeciw niemu
się sprzysięga. Dla "tym większej" wprawy w język wykładowy dzieci miały
polecenie nie używać nigdy innego między sobą. Michaś raz zapomniał się
i dostał, jako demoralizujący innych, znów publiczną naganę. Było to
już przed samymi świętami, więc tym więcej miało znaczenia. Jak wypadek
ten odczuł dzieciak ambitny i wrażliwy nie podejmuję się opisać: co za
chaos musiał wytworzyć się w jego umyśle! Rwało się wszystko w tej
dziecinnej piersi i przed oczyma widział zamiast światła - ciemność.
Giął się też jak kłos pod wiatrem. W końcu twarz tego jedenastoletniego
dziecka przybrała wyraz po prostu tragiczny; wyglądał tak, jakby go za
gardło dusił ustawicznie płacz i jakby gwałtem wstrzymywał szlochanie;
chwilami oczy jego patrzyły jak oczy cierpiącego ptaka; potem opanowało
go dziwne zamyślenie i senność; ruchy jego zrobiły siç jakby bezwiedne, a
głos dziwnie powolny. Stał się niezwykle cichy, spokojny i mechanicznie
posłuszny. Gdym mu mówił, że czas na przechadzkę, nie opierał się jak
dawniej, ale brał czapkę i szedł za mną w milczeniu. Byłbym nawet
kontent, gdyby to było zobojętnienie, alem widział, że pod jego pozorem
kryła się wyegzaltowana, bolesna rezygnacja. Siadywał przy lekcjach,
odrabiał zadania jak i dawniej, ale więcej już z przyzwyczajenia. Znać
było, że powtarzając mechanicznie koniugacje myślał o czym innym, albo
raczej nie myślał o niczym. Raz gdym się go spytał, czy już skończył
wszystko, odpowiedział mi swoim powolnym głosem i jakby sennie:... "Ja
myślę, panie, że to się na nic nie zdało". Bałem się wspomnieć nawet
przy nim o matce, by nie przepełniać tego kielicha goryczy, z którego
piły jego dziecinne wargi. Coraz więcej także niepokoiłem się o jego
zdrowie, bo mizerniał ciągle i w końcu stał się prawie przeźroczysty.
Siatka delikatnych żyłek, która dawniej ukazywała mu się na skroniach,
gdy się ożywił bardzo, uwidoczniała się teraz stale. Wypiękniał tak, że
zrobił się prawie podobny do jakiegoś obrazu. Żal było patrzeć na tę
główkę dziecinną, na wpół anielską, która sprawiała wrażenie więdnącego
kwiatu. Na pozór niby nic mu nie było, ale niknął i tracił siły. Nie
mógł już udźwignąć wszystkich książek w tornistrze, więc wkładałem mu
tylko niektóre, resztę zaś nosiłem, bom teraz codziennie prowadził go i
odprowadzał ze szkoły. Święta wreszcie nadeszły. Konie z Zalesina
czekały od dwóch dni, a list pani Marii, który przyszedł wraz z nimi,
zapowiadał, iż nas tam wszyscy wyglądają z niecierpliwością. "Słyszałam,
że ci, Michasiu, ciężko idzie - kończyła pani Maria - nie spodziewałam
się już celujących, chciałabym tylko, by nauczyciele twoi myśleli tak
jak ja, że uczyniłeś wszystko, co było w twej mocy, i że dobrym
sprawowaniem starałeś się wynagrodzić niedostateczne postępy". Ale
nauczyciele myśleli inaczej pod każdym względem, więc cenzura zawiodła i
to oczekiwanie. Ostatnia publiczna nagana tyczyła się wprost
sprawowania chłopca, o którym pani Maria miała także odmienne pojęcie. W
opinii niemieckich profesorów to tylko dziecko dobrze się sprawiało,
które płaciło śmiechem za ich drwiny z "polskiego zacofania", języka i
tradycji. Skutkiem takich pojęć etycznych Michaś, jako nie dający
widoków, by mógł na przyszłość słuchać z korzyścią wykładów, a
zabierający na próżno miejsce innym, został usunięty ze szkoły.
Przyniósł ten wyrok wieczorem. W mieszkaniu było już prawie ciemno, bo
śnieg obfity padał na dworze, więcem nie mógł dojrzeć twarzy dziecka.
Widziałem tylko, że poszedł do okna, stanął w nim i bezmyślnie, w
milczeniu patrzył na płatki śnieżne, kręcące się w powietrzu. Nie
zazdrościłem biedactwu myśli, które na kształt tych płatków musiały mu
tam kręcić się po głowie, ale wolałem z nim nie mówić o cenzurze i
wyroku. W ten sposób upłynął nam kwadrans w przykrym milczeniu, a
tymczasem ściemniło się prawie zupełnie. Zabrałem się do układania
rzeczy w kuferek, widząc zaś, że Michaś stoi ciągle przy oknie, rzekłem
wreszcie: - Co tam robisz, Michasiu? - Prawda - odparł głosem,
który dygotał i zatrzymywał się na każdej sylabie - że mama siedzi teraz
z Lolą w zielonym gabinecie przed ogniem i myśli o mnie? - Być może. Czemu ci tak głos drży? Czyś nie chory? - Nic mi nie jest, panie, tylko mi bardzo zimno. Rozebrałem
go i położyłem natychmiast do łóżka, a rozbierając patrzyłem z litością
na jego wychudzone kolana i ręce tak cienkie, jak źdźbła trzciny.
Kazałem mu napić się herbaty i okryłem, czym było można. - Cieplej ci teraz? - O, tak! Głowa mnie trochę boli. Biedna
głowa miała od czego rozboleć. Zmęczone dziecko usnęło wkrótce i
oddychało pracowicie przez sen swymi wąskimi piersiami, ja zaś
skończyłem pakować jego i swoje rzeczy; potem że także czułem się
niezdrów, położyłem się zaraz. Zdmuchnąwszy świecę usnąłem prawie w tej
samej chwili. Koło trzeciej po północy obudziło mnie światło i
jednostajne, dobrze mi znane mruczenie. Otworzyłem oczy i serce mi
zabiło niespokojnie. Na stole paliła się lampa, przed stolikiem zaś nad
książką siedział Michaś w jednej koszuli; policzki jego pałały, oczy
były przymknięte, jakby dla lepszego natężenia pamięci, głowa trochę w
tył pochylona, senny zaś głos powtarzał: - Coniunctivus: Amem, ames, amet, amemus, ametis... - Michasiu! - Coniunctivus: Amem, ames... Szarpnąłem go za ramię: - Michasiu! Rozbudził się i począł mrugać oczyma ze zdziwieniem, patrząc na mnie, jakby mnie nie poznał. - Co ty robisz? co tobie, dziecko? - Panie - odrzekł, uśmiechając się - powtarzam wszystko od początku; muszę jutro dostać celujący... Porwałem
go na ręce i zaniosłem do łóżka; ciało jego parzyło mnie jak ogniem. Na
szczęście doktór mieszkał w tym samym domu, sprowadziłem go więc
natychmiast. Nie potrzebował się długo namyślać. Chwilę potrzymał puls
dziecka, potem rękę położył mu na czole: Michaś miał zapalenie mózgu. Ach!
wiele rzeczy nie mogło mu się widocznie w głowie pomieścić. Choroba
przybrała szybko zatrważające rozmiary. Posłałem depeszę do pani Marii i
na drugi dzień dzwonek targnięty gwałtownie w przedpokoju zwiastował mi
jej przybycie. Jakoż otworzywszy drzwi ujrzałem ją bladą pod czarnym
kwefem jak płótno: palce jej z niezwykłą siłą wsparły się na moim
ramieniu i cała dusza wybiegła do oczu utkwionych we mnie, gdy spytała
krótko: - Żyje? - Tak. Doktór mówił, że jest lepiej. Odrzuciła
woal, na którym osiadł szron oddechu, i wbiegła do pokoju dziecka.
Kłamałem. Michaś żył wprawdzie, ale nie było mu lepiej. Nie poznał nawet
matki, gdy siadła przy nim i wzięła go za ręce. Dopiero, gdym mu na
głowie położył świeży lód, począł mrużyć powieki i usilnie wpatrywać się
w schyloną nad nim twarz. Myśl jego natężała się widocznie walcząc z
gorączką i obłędem, usta drgały, uśmiechnął się raz i drugi a w końcu
wargi jego wyszeptały: - Mama!... Ona chwyciła go za ręce i
przesiedziała tak przy nim kilka godzin nie zrzuciwszy nawet podróżnego
ubrania. Dopiero, gdym zwrócił na to jej uwagę, rzekła: - Prawda. Zapomniałam zdjąć kapelusz. Gdy
go zdjęła, serce scisnęło mi się dziwnym uczuciem: oto między blond
włosami zdobiącymi tę młodą piękną głowę, świtały gęsto srebrne nitkí.
Trzy dni temu może ich tam nie było jeszcze. Zmieniała teraz sama
okłady chłopcu i podawała lekarstwo. Michaś wodził za nią oczyma,
gdziekolwiek się ruszyła, ale znowu jej nie poznawał. Wieczorem gorączka
zwiększyła się. Deklamował w malignie dumę o Żółkiewskim ze Śpiewów
Niemcewicza, chwilami przemawiał w języku wykładowym, to znów odmieniał
rozmaite słowa łacińskie. Wychodziłem co chwila z pokoju, bom nie mógł
tego słuchać. Gdy był jeszcze zdrów, uczył się w sekrecie ministrantury,
chcąc matce za przyjazdem na wieś sprawić niespodziankę - i teraz
dreszcz mnie przejmował, gdym w ciszy wieczornej słyszał to dziecko
jedenastoletnie powtarzające przed śmiercią jednostajnym gasnącym
głosem: Deus meus, Deus meus, quare me repulisti et quare tristis
incedo, dum affligit me inimicus! Nie umiem powiedzieć, jakie
tragiczne wrażenie robiły te słowa. Była to Wigilia Bożego Narodzenia. Z
ulicy dochodził gwar ludzki i brzęczenie dzwonków przy sankach. Miasto
przybierało powierzchowność świąteczną i radosną. Gdy się ściemniło
zupełnie, przez okna na drugiej stronie ulicy widać było choinkę jarzącą
się od świeczek, pozawieszaną złotymi i srebrnymi błyszczącymi
orzechami, a naokoło niej główki dziecinne jasne i ciemne, z lokami
rozwianymi w powietrzu, skaczące jak na sprężynach. Okna pałały od
światła, a całe wnętrze rozlegało się od krzyków radości i zdziwienia.
Między głosami dochodzącymi z ulicy nie było innych jak wesołe i radość
stawała się ogólną; tylko jeden nasz malec powtarzał jakby z żałością
wielką: Deus meus, Deus meus, quare me repulisti? Pod bramą zatrzymali
się chłopcy z szopką i wkrótce doszedł nas ich śpiew: "W żłobie leży,
któż pobieży". Noc Narodzenia zbliżała się, a myśmy drżeli, by to nie
była noc śmierci. Przez chwilę zdawało nam się jednak, że chłopiec
oprzytomniał, bo zaczął wołać Loli i matki, ale to krótko trwało. Szybki
jego oddech czasem ustawał zupełnie. Nie było się co łudzić! Ta mała
dusza była już na wpół tylko między nami. Umysł jego już odleciał, a
teraz on sam już odchodził w jakąś ciemną dalekość i nieskończoność i
nie widział już nikogo, i nie czuł nic, nawet głowy matki, która leżała
jak martwa na jego nogach. Zobojętniał i nie oglądał się już na nas.
Każdy oddech jego piersi oddalał go i jakby zasuwał w mrok. Choroba
gasiła po kolei iskierkę po iskierce życia. Ręce dziecka leżące na
kołdrze rysowały się już na niej z taką ciężką bezwładnością rzeczy
martwych; nos jego zaostrzał się, a twarz nabierała jakiejś chłodnej
powagi. Oddech tylko coraz był szybszy, a w końcu stał się podobny do
szeptu zegarka. Chwila jeszcze, jedno westchnienie i ostatnie ziarnko
piasku miało się zsypać z klepsydry: miał być koniec. Koło północy
zdawało się nam stanowczo, że już kona, bo zaczął chrapać i jęczeć jak
człowiek, któremu usta zalewa woda, a potem zamilkł nagle. Ale lusterko,
które przyłożył mu doktor do ust, przesłaniało się jeszcze mgłą
oddechu. W godzinę później gorączka zmniejszyła się nagle: myśleliśmy
wszyscy, że już uratowany. Sam doktor miał niejaką nadzieję. Biednej
pani Marii zrobiło się słabo. W ciągu dwóch godzin coraz mu było
lepiej. Nad ranem, że to już czwartą noc spędzałem przy malcu bezsennie i
że kaszel dusił mnie coraz mocniej, wyszedłem do przedpokoju i
położywszy się na sienniku usnąłem. Obudził mnie głos pani Marii.
Myślałem, że mnie woła, ale w ciszy nocnej usłyszałem wyraźnie:
"Michasiu! Michasiu!" Włosy mi na głowie powstały, gdym zrozumiał ten
straszny akcent, z jakim wołała na dziecko; zanim jednak się zerwałem,
wbiegła sama do przedpokoju, ogarniając ręką świecę i dygocącymi wargami
wyszeptała: - Michaś... umarł! Pobiegłem co tchu do łóżka
chłopca. Tak jest. Osadzenie głowy w poduszce, otwarte usta, oczy wbite
nieruchomie w jeden punkt i stężałość wszystkich rysów nie zostawiały
najmniejszej wątpliwości. Michaś umarł. Nakryłem go kołdrą, którą
matka zrywając się z łóżka zsunęła z jego wychudłych zwłok i zamknąłem
mu oczy, a potem musiałem długo cucić panią Marię. Pierwszy dzień świąt
zszedł mi na przygotowaniach do pogrzebu, które były dla mnie straszne,
bo ona nie chciała odstąpić zwłok, a ciągle jej sił brakło. Zemdlała,
gdy ludzie przyszli brać miarę na trumnę, potem, gdy zaczęto ubierać
ciało, na koniec, gdy ustawiano katafalk. Rozpacz jej stykała się co
chwila z obojętnością służby pogrzebowej przywykłej do takich widoków i
przechodziła prawie w obłęd. Sama układała heblowiny w trumnie pod
atłasem bredząc jak w gorączce, że dziecko będzie miało głowę za nisko. A
Michaś leżał tymczasem na łóżku ubrany już w nowy mundurek i białe
rękawiczki, sztywny, obojętny i pogodny. Włożyliśmy w końcu ciało do
trumny i ustawili na katafalku, a naokoło dwa rzędy świec. Pokój, w
którym biedne dziecko tyle się naodmieniało słów łacińskich i
naodrabiało zadań, zmienił się jakby w kaplicę, bo zamknięta okiennica
nie puszczała światła dziennego, a żółty migotliwy blask świec nadawał
ścianom pozór jakiś kościelny i uroczysty. Nigdy też od czasu, jak
dostał ostatnie celujące, nie widziałem u Michasia twarzy tak
rozpogodzonej. Delikatny jego profil zwrócony do sufitu uśmiechał się
łagodnie, jakby chłopiec w tej wieczystej rekreacji śmierci upodobał
sobie i czuł się szczęśliwym. Migotania świec nadawały twarzy jego i
temu uśmiechowi pozory życia i snu. Powoli chłopcy, koledzy jego, którzy
nie powyjeżdżali na święta, poczęli się schodzić. Oczy dzieci
rozszerzały się ze zdziwieniem na widok świec, katafalku i trumny. Może
te małe mundurki dziwiła powaga i rola kolegi. Oto niedawno był jeszcze
między nimi, zginał się jak i oni pod ciężarem tornistra przeładowanego
niemieckimi książkami, dostawał złe stopnie, odbierał połajania i nagany
publiczne, miał zły akcent: każdy z nich mógł go pociągnąć za włosy lub
za ucho; a teraz leżał taki wyższy od nich, uroczysty, spokojny,
otoczony światłem; wszyscy zbliżali się do niego z szacunkiem i pewną
trwogą - i nawet Owicki, choć prymus, niewiele wobec niego znaczył.
Chłopcy trącając się łokciami szeptali sobie, że teraz on już o nic nie
dba, że gdyby nawet "Herr Inspektor" przyszedł, to on by się już nie
zerwał, nie przestraszył, ale uśmiechałby się tak samo spokojnie; że on
tam zupełnie, zupełnie może robić, co mu się podoba, hałasować, jak
zechce, i mówić choćby po polsku do małych aniołków ze skrzydełkami pod
szyją. Tak szepcąc zbliżali się do szeregu świateł i odmawiali wieczny odpoczynek. Michasiowi... Następnego
dnia przykryto trumnę wiekiem, umocowano ją gwoździami i powieziono na
cmentarz, gdzie grudki piasku, pomieszane ze śniegiem, wkrótce ją skryły
przed mymi oczyma... na zawsze... Dziś, gdy to piszę, upłynęło już
od tego czasu blisko rok, ale pamiętam cię i żal mi ciebie, mój mały
Michasiu, mój kwiatku za wcześnie uwiędły! Miałeś zły akcent, ale serce
poczciwe. Nie wiem, gdzie jesteś, czy mnie słyszysz, wiem tylko, że twój
dawny nauczyciel kaszle coraz ciężej, że mu coraz ciężej, samotniej i
wkrótce może odejdzie, jak ty odszedłeś...
Henryk Sienkiewicz
|