Upiorne pole
Kto chce niech wierzy, kto nie chce niech to przeżyje...
Było
to pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego ubiegłego stulecia.
Mieszkaliśmy z Rodzicami w jednym z dolnośląskich miast na tzw. Ziemiach
Odzyskanych. Po drugiej stronie ulicy znajdowało się prywatne
gospodarstwo rolne, ogrodzone drewnianym parkanem. Właścicielem owego
gospodarstwa był pan K. Za zabudowaniami znajdował sie las, ciągnący się
aż po horyzont. Tuż za parkanem wiła się wąska ścieżyna do lasu a z
prawej strony były pola uprawne, obsiane pszenicą. Często idąc ścieżką
do lasu wdychałem zapach pszenicznych łanów, pachnących świeżym chlebem.
Zapach mieszał się z żywicznym zapachem sosen pobliskiego lasu.
Sielanka była do pewnego czasu, aż pewnego roku...
...Były wakacje.
Podczas lipcowych upałów szybko dojrzewały zboża. Rolnicy szykowali się
do żniw. Pewnego ranka mieszkający obok pan K. zauważył, że jego część
pola przylegająca do lasu jest stratowana. Były to dziwne ślady, ni to
kopyt końskich, ni to ludzkich stóp. Powtarzało sie to kilkakrotnie.
Gospodarz powiedział, że zrobi zasadzkę na szkodnika. Dochodziła godzina
22.00, gdy ubrał się, wziął ze sobą widły i poszedł na skraj lasu
zaczaić się na szkodnika. Za horyzontem gasły ostatnie błyski
uchodzącego dnia.
Rano, gdy nie wrócił, zdenerwowana żona wraz z
córką, zięciem i okolicznymi sąsiadami rozpoczęły poszukiwania. Bez
rezultatu. Po południu żona powiadomiła pobliski komisariat MO. Zaczęły
się poszukiwania zaginionego gospodarza. Około godziny 4.00 rano,
znaleziono leżącego w głębi pola gospodarza, nakrytego zmierzwionym
zbożem. Miał przerażenie w oczach i bełkotał coś bez związku. Obok
leżały pogięte widły ze spalonym styliskiem. Zabrano go do szpitala,
gdzie na drugi dzień zmarł na udar mózgu.
My z bratem i kolegami, co
wieczór graliśmy w piłkę nożną w pobliżu tego pola. Graliśmy ulicami o
prymat wśród kolegów. Gra tak nas wciągała że czasem zmęczeni do swych
domów grubo po północy. Po zapadnięciu zmierzchu, gdy nie było widać
piłki, siadaliśmy na trawie opowiadając sobie rożne historie prawdziwe i
zmyślone. Aż pewnej nocy...
...Nadeszła pełnia. Była parna lipcowa
noc. Wkoło pachniało chlebem a w zbożu grały świerszcze. Za horyzontem
niebo rozświetlały błyskawice, miało sie na burzę. Po skończonej grze
siedzieliśmy na trawie zaciekle rozprawiając o tym i owym, jak to
chłopcy. W oddali dzwony kościelne wybiły północ. Budził się nowy dzień.
Nagle umilkły świerszcze i zrobiła się martwa cisza. Zaszeleściły
liście, choć nie było nawet podmuchu wiatru i usłyszeliśmy dziwne jęki i
stąpania. Umilkliśmy chowając się w krzakach głogu rosnących tuz obok
pola. W świetle księżyca zobaczyliśmy dziwną postać wychodzącą z lasu na
pole. Cała była świecąca srebrem, ale przeźroczysta i otoczona jakąś
nieziemską poświatą. Jęcząc i wyjąc zaczęła na polu wyczyniać dziwne
harce. Gdy przebiegała obok nas zauważyliśmy, że nie ma twarzy. Zamiast
niej była trupia czaszka z pustymi oczodołami. Resztki biało-niebieskich
chałatów powiewały w tym tańcu śmierci. Złapaliśmy się za ręce, drżąc
ze strachu jak liście osiki. Z lasu zaczęły wychodzić następne postacie,
podobne do pierwszej. Tego nam już było za wiele. Zerwaliśmy się z
krzaków i przeraźliwie krzycząc uciekaliśmy do swych domów. Za nami
słychać było oddalający się chichot. Kalecząc ręce i twarze o krzewy
głogu i tarniny, wbiegliśmy pomiędzy pierwsze domy osiedla. Moja Droga
Mateczka czekała na mnie, pytając: Co Ci się stało? Nie mogłem
wykrztusić słowa. Nad ranem dostałem wysokiej temperatury. Po przybyciu
Pogotowia Ratunkowego znalazłem sie w szpitalu z podejrzeniem zapalenia
płuc. Po powrocie zaczęliśmy z kolegami zastanawiać się, co to mogło
być? Od tej pory Rodzice zakazali chodzenia nam na leśne boisko.
Skończyły się nocne eskapady. Do domów musieliśmy wracać zaraz po
zmierzchu...
...I znów nastały wakacje. Rano około godziny 6.00
obudził nas huk silników i dziwny łoskot. Wyjrzałem z bratem zza firanki
i zobaczyliśmy wielkie wojskowe Studebakery pełne żołnierzy z bronią.
Czyżby wojna?-pomyślałem. Ciężarówki zaczęły skręcać i przez pole
podążały w kierunku lasu. Trzeba to zobaczyć!-powiedziałem do brata.
Szybko ubraliśmy się i tylko sobie znanymi ścieżkami, przez sady i
zabudowania sąsiadów pobiegliśmy do lasu, gdzie jechało wojsko. Las był
otoczony kordonem wojska. Co kilkadziesiąt metrów stał żołnierz z
pistoletem maszynowym.
Ciężarówki ciężko wyjąc silnikami zatrzymały
się wśród ruin starego zamku, z którego ocalała tylko poszczerbiona
pociskami wieża. Obaj z bratem, czołgając się wśród wysokich paproci
minęliśmy kordon żołnierzy. Przyczailiśmy się na pagórku gruzu. Widok
był doskonały. Z kabin ciężarówek wysiedli oficerowie i zapaliwszy
papierosy stanęli pod wieżą cicho rozmawiając. Spod plandek wysiedli
żołnierze z wykrywaczami metalu. Po przygotowaniu sprzętu rozpoczęto
penetrację terenu. Po dłuższej chwili jeden z żołnierzy zatrzymał się i
powiedział coś do oficera w randze kapitana. Ten w to miejsce wbił
czerwoną chorągiewkę. Skinął na stojących obok żołnierzy z łopatami, by
zaczęli kopać w tym miejscu. Zaczęto ostrożnie odgarniać ostrożnie gruz i
ziemię. Nagle łopata jednego z nich uderzyła o metalowy przedmiot
wydając dźwięk. Była to pokrywa bunkra zamknięta od zewnątrz.
Oficerowie
rozkazali żołnierzom ubrać maski przeciwgazowe a sami odeszli na
przyzwoitą odległość. Otwarto właz i wkoło zapachniało musztardą. Brat
wiecznie głodny żarłok powiedział, że wojsko będzie miało wyżerkę, bo
trafili na wielki kocioł z parówkami i musztardą. Po przewietrzeniu, do
otworu przymocowano drabinkę sznurową. Zeszli po niej do środka
żołnierze ubrani w gumowe ubrania ochronne. Po chwili zaczęto wydobywać
ludzkie szkielety odziane w biało-niebieskie chałaty i ładowano je na
podstawione ciężarówki. Zwłok musiało być wiele, bo ciężarówki wracały
kilka razy. Na koniec wydobyto kilkanaście skrzyń z napisem "Geheim" i
załadowano je na stojący obok samochód pancerny.
Po ukończeniu
załadunku bunkier zamknięto, właz zespawano i zasypano tak, by nie było
śladów penetracji. Zbliżał się wieczór, gdy wojsko odjechało. Zwłoki
więźniów, to prawdopodobnie jedno z komand roboczych jednego z
podobozów. Zostali zagazowani gazem musztardowym lub sarinem, gdyż za
dużo wiedzieli. Hitlerowcy nigdy nie zostawiali świadków.
O ile
pamiętam zwłoki więźniów pochowano na jednym z tutejszych cmentarzy. Co
zawierały tajemnicze skrzynki, nikt nigdy się nie dowiedział i
najprawdopodobniej nie dowie!!!
Od tej pory mój brat, wielki żarłok nie je parówek z musztardą...
autor: Zbigniew Szałkiewicz
Ojciec i syn
Był rok 1946. Echa ponurej wojennej zawieruchy dawno minęły, jednak
tu w Bieszczadach nie było spokojnie. Ciągle wybuchały walki pomiędzy
wojskiem a oddziałami UPA (Ukraińskiej Powstańczej Armii). Płonęły
chaty, stodoły, stacje, wagony. Mordowano całe wsie. Codziennie słychać
było strzały wokół Sanoka a zwłaszcza wokół stacji, przez którą
przejeżdżały transporty zaopatrujące oddziały Armii Radzieckiej
stacjonujące w Polsce. Stanowiły one łakomy kąsek dla oddziałów wrogich
władzy ludowej...
...Okna Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa
Publicznego w Sanoku były ciemne. Minęła północ. W jednym z pokoi
zadzwonił telefon. Szef Urzędu major Raczkiewicz niechętnie podniósł
słuchawkę. On i jego ludzie byli bardzo zmęczeni ciągłym uganianiem się
za bandami.
W słuchawce usłyszał również zmęczony głos dyżurnego
ruchu stacji granicznej, który meldował mu o odjeździe transportu dla
Armii Radzieckiej. Tym razem załadowano oprócz broni i amunicji, również
worki wypełnione pieniędzmi. Był to żołd dla żołnierzy radzieckich.
Major zaklął do słuchawki, potarł ręką nieogoloną twarz i usiadł na
krześle.
Wywiad donosił, że na ten pociąg oddział UPA pod dowództwem
"Łupaszki" ma dokonać napadu. Sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer
oficera dyżurnego. Prawie natychmiast zgłosił się porucznik Turski.
Budź
ludzi, jedziemy na akcję! Kierowcy niech zaraz wyprowadzą wozy!
-rozkazał. Odłożył słuchawkę i podszedł do okna. Przed nim w
ciemnościach leżał Sanok, miasto którego zamierzał bronić. Z zadumy
wyrwał go dzwonek telefonu. Podniósł słuchawkę i usłyszał roztrzęsiony
głos żony, która powiedziała mu że ich najstarszy syn Marek od tygodnia
nie pojawił się w domu. Pytała co ma robić?
Razem z dziećmi pozostała
w Warszawie. Chciał ich przywieźć, gdy tylko trochę się uspokoi.
Powiedział żeby się nie martwiła, zadzwoni gdy tylko znajdzie wolną
chwilę. Tak dawno już ich nie widziałem!-pomyślał.
Odłożył słuchawkę. Nie wiedział, że jest to ich ostatnie spotkanie.
Na
podwórzu usłyszał warkot samochodów i głosy żołnierzy. Klnąc i
złorzecząc ładowali się na ciężarówki. Musieli zająć stanowiska przed
przybyciem pociągu na stację...
...Maszynista transportu specjalnego,
po obejrzeniu wiązarów i dolaniu oliwy do smarownic, spojrzał na rząd
krytych wagonów. Na dachu każdego z nich było po dwóch wartowników z
ręcznymi karabinami maszynowymi.
Co do nich załadowano?-pomyślał.
Dostarczono dokumentację, jednak nie pisało w niej, co zawierają wagony.
Po około 30 minutach zaświeciło się zielone oko semafora. Pociąg ruszył
ku swemu przeznaczeniu. Postój dla naboru wody mieli dopiero w
Sanoku...
...Dowódca oddziału UPA "Łupaszko", spał głośno chrapiąc.
Odsypiał kilka kolejnych bibek suto zakrapianych alkoholem. Wszedł
adiutant "Ryżyj" i zaczął go tarmosić za ramię, próbując obudzić. Po
chwili "Łupaszko" siadł na posłaniu i ryknął: Czego?. Adiutant odrzekł,
że przybył łącznik z rejonu. Dawaj go tu!-ryknął watażka. Po chwili
wszedł blady i przestraszony młodzieniec. Podał grubą i zalakowaną
kopertę.
Daj mu jeść!-rzekł do adiutanta i zerwawszy pieczęcie
zagłębił się w lekturę rozkazów. W jednym z było o tajemniczym pociągu
chronionym przez wartowników. W tym czasie adiutant "Ryżyj" przyniósł
chleb i konserwy tzw. tuszonki. W dzbanku parowała czarna kawa. Zasiedli
do posiłku. Gdy skończyli, "Łupaszko" powiedział do adiutanta: Budź
ludzi, za pół godziny zbiórka oddziału! Idziesz z nami?-zapytał
łącznika. Idę!-ten odpowiedział. Dołącz do którejś sotni. -powiedział
watażka. Tak jest!-odrzekł łącznik. Wyszli z zadymionej ziemianki na
świeże powietrze. Na polanie stały szeregi striłciw(strzelców),
uzbrojonych w broń maszynową pochodzenia niemieckiego i radzieckiego. Za
pasem mieli niemieckie trzonkowe granaty obronne tzw. tłuczki. Wszyscy
byli pijani i krzyczeli: Riezat Lachiw!!!...
...Pociąg łomocząc na
rozjazdach wjeżdżał do stacji Sanok. Minąwszy semafor wjazdowy wjechał
na tor, gdzie w oddali majaczyła pompa wodna.
Maszynista podjechał
ostrożnie pod pompę i zatrzymał pociąg. Pomocnik i palacz wskoczyli na
tender, podnieśli klapy i odkręcili zawór pompy. Woda z szumem zaczęła
wlewać się do opróżnionego tendra. Na wschodzie poszarzało niebo,
wstawał nowy dzień. Wtedy na uliczkach przyległych do stacji rozległy
się strzały. Pierwszy zagdakał upowski MG-42, krzesząc pociskami iskry
na bruku. Widać było, że strzelec jest mało doświadczonym żołnierzem.
Zza wagonów odezwały się radzieckie Diegtariewy. W pewnej chwili parowóz
okrył się kłębami pary. To pocisk z rusznicy przeciwpancernej uszkodził
kocioł. Skoszeni seriami zostali pomocnik i palacz. Maszynista
przeczołgał się do pobliskiego kanału rewizyjnego. Pociągu nie można już
było uratować...
...Major Raczkiewicz wyciągnął z kabury pistolet TT
i wydał rozkaz: Do ataku! Z pobliskich zarośli i budynków stacyjnych
zaczęły strzelać polskie rkm-y i ckm-y typu Maxim. Zdezorientowani
upowcy zaczęli się wycofywać. Jednak nie mieli dokąd, byli otoczeni.
Pierwszy padł ich watażka "Łupaszko". Reszta widząc śmierć dowódcy,
zaczęła rzucać broń na ziemię i podnosić ręce do góry. Biegnący przodem
major Raczkiewicz zauważył upowca mierzącego do niego. Tamtemu jednak
zaciął się pistolet maszynowy Schmeisser. Major zaczął strzelać do niego
ze swego pistoletu. Widział jak tamten pada na trawę z zakrwawioną
głową. Major podszedł bliżej, wtedy poznał znajomą sylwetkę syna Marka.
Obaj walczyli po przeciwnej stronie barykady. Po zakurzonej twarzy
majora zaczęły spływać łzy. Zabiłem własnego syna!-wyszeptał zbielałymi
wargami.
Podniósł pistolet do skroni i nacisnął spust. Huknął strzał.
Na stygnące ciało chłopca padło ciało jego ojca. Gdy podbiegł porucznik
Turski, zobaczył jak na zwłokach młodego upowca leży ciało jego
ukochanego dowódcy majora Raczkiewicza. Obaj leżeli w serdecznym,
pożegnalnym uścisku. Po sprawdzeniu dokumentów okazało się, że zmarłym
upowcem był najstarszy syn majora Raczkiewicza, Marek o którym tyle
dobrego słyszał od majora porucznik Turski...
...Oddziały "Łupaszki",
"Górala", "Twardego" i inne wkrótce zlikwidowano. W Bieszczadach
zapanował spokój. Minęły czasy bratobójczej walki. Na małym wiejskim
cmentarzyku, ocienionym wonnymi lipami, leżą we wspólnej mogile
przytuleni na wieki do siebie, ojciec i syn.
Zawsze w Święto Zmarłych
przed cmentarzem zatrzymuje się samochód. Wysiada z niego starsza pani i
podtrzymywana pod ramię przez młodego mężczyznę, porządkują grób i
zapalają znicze. Jest to żona i najmłodszy syn majora Raczkiewicza...
...Od
tamtych wydarzeń minęło już ponad sześćdziesiąt lat. Pomarli ludzie
pamiętający te wydarzenia. Nie przyjeżdża już staruszka ze swym synem.
Jednak na grobie ojca i syna wciąż płoną znicze i stoją świeże kwiaty.
Kto się opiekuje grobem nie wiadomo. Nigdy nikogo tam nie widziano. Może
to miłość ojcowska, silniejsza od śmierci opiekuje się grobem? Kto to
może wiedzieć?...
autor: Zbigniew Szałkiewicz