Wtorek, 2024-03-19, 8:01 AM                    
Jesteś zalogowany jako Gość | Grupa "Goście"Witaj Gość | RS
Smak chwil
1

Zbigniew Szałkiewicz




Upiorne pole

Kto chce niech wierzy, kto nie chce niech to przeżyje...

Było to pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego ubiegłego stulecia. Mieszkaliśmy z Rodzicami w jednym z dolnośląskich miast na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Po drugiej stronie ulicy znajdowało się prywatne gospodarstwo rolne, ogrodzone drewnianym parkanem. Właścicielem owego gospodarstwa był pan K. Za zabudowaniami znajdował sie las, ciągnący się aż po horyzont. Tuż za parkanem wiła się wąska ścieżyna do lasu a z prawej strony były pola uprawne, obsiane pszenicą. Często idąc ścieżką do lasu wdychałem zapach pszenicznych łanów, pachnących świeżym chlebem. Zapach mieszał się z żywicznym zapachem sosen pobliskiego lasu. Sielanka była do pewnego czasu, aż pewnego roku...
...Były wakacje. Podczas lipcowych upałów szybko dojrzewały zboża. Rolnicy szykowali się do żniw. Pewnego ranka mieszkający obok pan K. zauważył, że jego część pola przylegająca do lasu jest stratowana. Były to dziwne ślady, ni to kopyt końskich, ni to ludzkich stóp. Powtarzało sie to kilkakrotnie. Gospodarz powiedział, że zrobi zasadzkę na szkodnika. Dochodziła godzina 22.00, gdy ubrał się, wziął ze sobą widły i poszedł na skraj lasu zaczaić się na szkodnika. Za horyzontem gasły ostatnie błyski uchodzącego dnia.
Rano, gdy nie wrócił, zdenerwowana żona wraz z córką, zięciem i okolicznymi sąsiadami rozpoczęły poszukiwania. Bez rezultatu. Po południu żona powiadomiła pobliski komisariat MO. Zaczęły się poszukiwania zaginionego gospodarza. Około godziny 4.00 rano, znaleziono leżącego w głębi pola gospodarza, nakrytego zmierzwionym zbożem. Miał przerażenie w oczach i bełkotał coś bez związku. Obok leżały pogięte widły ze spalonym styliskiem. Zabrano go do szpitala, gdzie na drugi dzień zmarł na udar mózgu.
My z bratem i kolegami, co wieczór graliśmy w piłkę nożną w pobliżu tego pola. Graliśmy ulicami o prymat wśród kolegów. Gra tak nas wciągała że czasem zmęczeni do swych domów grubo po północy. Po zapadnięciu zmierzchu, gdy nie było widać piłki, siadaliśmy na trawie opowiadając sobie rożne historie prawdziwe i zmyślone. Aż pewnej nocy...
...Nadeszła pełnia. Była parna lipcowa noc. Wkoło pachniało chlebem a w zbożu grały świerszcze. Za horyzontem niebo rozświetlały błyskawice, miało sie na burzę. Po skończonej grze siedzieliśmy na trawie zaciekle rozprawiając o tym i owym, jak to chłopcy. W oddali dzwony kościelne wybiły północ. Budził się nowy dzień. Nagle umilkły świerszcze i zrobiła się martwa cisza. Zaszeleściły liście, choć nie było nawet podmuchu wiatru i usłyszeliśmy dziwne jęki i stąpania. Umilkliśmy chowając się w krzakach głogu rosnących tuz obok pola. W świetle księżyca zobaczyliśmy dziwną postać wychodzącą z lasu na pole. Cała była świecąca srebrem, ale przeźroczysta i otoczona jakąś nieziemską poświatą. Jęcząc i wyjąc zaczęła na polu wyczyniać dziwne harce. Gdy przebiegała obok nas zauważyliśmy, że nie ma twarzy. Zamiast niej była trupia czaszka z pustymi oczodołami. Resztki biało-niebieskich chałatów powiewały w tym tańcu śmierci. Złapaliśmy się za ręce, drżąc ze strachu jak liście osiki. Z lasu zaczęły wychodzić następne postacie, podobne do pierwszej. Tego nam już było za wiele. Zerwaliśmy się z krzaków i przeraźliwie krzycząc uciekaliśmy do swych domów. Za nami słychać było oddalający się chichot. Kalecząc ręce i twarze o krzewy głogu i tarniny, wbiegliśmy pomiędzy pierwsze domy osiedla. Moja Droga Mateczka czekała na mnie, pytając: Co Ci się stało? Nie mogłem wykrztusić słowa. Nad ranem dostałem wysokiej temperatury. Po przybyciu Pogotowia Ratunkowego znalazłem sie w szpitalu z podejrzeniem zapalenia płuc. Po powrocie zaczęliśmy z kolegami zastanawiać się, co to mogło być? Od tej pory Rodzice zakazali chodzenia nam na leśne boisko. Skończyły się nocne eskapady. Do domów musieliśmy wracać zaraz po zmierzchu...
...I znów nastały wakacje. Rano około godziny 6.00 obudził nas huk silników i dziwny łoskot. Wyjrzałem z bratem zza firanki i zobaczyliśmy wielkie wojskowe Studebakery pełne żołnierzy z bronią. Czyżby wojna?-pomyślałem. Ciężarówki zaczęły skręcać i przez pole podążały w kierunku lasu. Trzeba to zobaczyć!-powiedziałem do brata. Szybko ubraliśmy się i tylko sobie znanymi ścieżkami, przez sady i zabudowania sąsiadów pobiegliśmy do lasu, gdzie jechało wojsko. Las był otoczony kordonem wojska. Co kilkadziesiąt metrów stał żołnierz z pistoletem maszynowym.
Ciężarówki ciężko wyjąc silnikami zatrzymały się wśród ruin starego zamku, z którego ocalała tylko poszczerbiona pociskami wieża. Obaj z bratem, czołgając się wśród wysokich paproci minęliśmy kordon żołnierzy. Przyczailiśmy się na pagórku gruzu. Widok był doskonały. Z kabin ciężarówek wysiedli oficerowie i zapaliwszy papierosy stanęli pod wieżą cicho rozmawiając. Spod plandek wysiedli żołnierze z wykrywaczami metalu. Po przygotowaniu sprzętu rozpoczęto penetrację terenu. Po dłuższej chwili jeden z żołnierzy zatrzymał się i powiedział coś do oficera w randze kapitana. Ten w to miejsce wbił czerwoną chorągiewkę. Skinął na stojących obok żołnierzy z łopatami, by zaczęli kopać w tym miejscu. Zaczęto ostrożnie odgarniać ostrożnie gruz i ziemię. Nagle łopata jednego z nich uderzyła o metalowy przedmiot wydając dźwięk. Była to pokrywa bunkra zamknięta od zewnątrz.
Oficerowie rozkazali żołnierzom ubrać maski przeciwgazowe a sami odeszli na przyzwoitą odległość. Otwarto właz i wkoło zapachniało musztardą. Brat wiecznie głodny żarłok powiedział, że wojsko będzie miało wyżerkę, bo trafili na wielki kocioł z parówkami i musztardą. Po przewietrzeniu, do otworu przymocowano drabinkę sznurową. Zeszli po niej do środka żołnierze ubrani w gumowe ubrania ochronne. Po chwili zaczęto wydobywać ludzkie szkielety odziane w biało-niebieskie chałaty i ładowano je na podstawione ciężarówki. Zwłok musiało być wiele, bo ciężarówki wracały kilka razy. Na koniec wydobyto kilkanaście skrzyń z napisem "Geheim" i załadowano je na stojący obok samochód pancerny.
Po ukończeniu załadunku bunkier zamknięto, właz zespawano i zasypano tak, by nie było śladów penetracji. Zbliżał się wieczór, gdy wojsko odjechało. Zwłoki więźniów, to prawdopodobnie jedno z komand roboczych jednego z podobozów. Zostali zagazowani gazem musztardowym lub sarinem, gdyż za dużo wiedzieli. Hitlerowcy nigdy nie zostawiali świadków.
O ile pamiętam zwłoki więźniów pochowano na jednym z tutejszych cmentarzy. Co zawierały tajemnicze skrzynki, nikt nigdy się nie dowiedział i najprawdopodobniej nie dowie!!!
Od tej pory mój brat, wielki żarłok nie je parówek z musztardą...


autor: Zbigniew Szałkiewicz




Ojciec i syn

Był rok 1946. Echa ponurej wojennej zawieruchy dawno minęły, jednak tu w Bieszczadach nie było spokojnie. Ciągle wybuchały walki pomiędzy wojskiem a oddziałami UPA (Ukraińskiej Powstańczej Armii). Płonęły chaty, stodoły, stacje, wagony. Mordowano całe wsie. Codziennie słychać było strzały wokół Sanoka a zwłaszcza wokół stacji, przez którą przejeżdżały transporty zaopatrujące oddziały Armii Radzieckiej stacjonujące w Polsce. Stanowiły one łakomy kąsek dla oddziałów wrogich władzy ludowej...
...Okna Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Sanoku były ciemne. Minęła północ. W jednym z pokoi zadzwonił telefon. Szef Urzędu major Raczkiewicz niechętnie podniósł słuchawkę. On i jego ludzie byli bardzo zmęczeni ciągłym uganianiem się za bandami.
W słuchawce usłyszał również zmęczony głos dyżurnego ruchu stacji granicznej, który meldował mu o odjeździe transportu dla Armii Radzieckiej. Tym razem załadowano oprócz broni i amunicji, również worki wypełnione pieniędzmi. Był to żołd dla żołnierzy radzieckich. Major zaklął do słuchawki, potarł ręką nieogoloną twarz i usiadł na krześle.
Wywiad donosił, że na ten pociąg oddział UPA pod dowództwem "Łupaszki" ma dokonać napadu. Sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer oficera dyżurnego. Prawie natychmiast zgłosił się porucznik Turski.
Budź ludzi, jedziemy na akcję! Kierowcy niech zaraz wyprowadzą wozy! -rozkazał. Odłożył słuchawkę i podszedł do okna. Przed nim w ciemnościach leżał Sanok, miasto którego zamierzał bronić. Z zadumy wyrwał go dzwonek telefonu. Podniósł słuchawkę i usłyszał roztrzęsiony głos żony, która powiedziała mu że ich najstarszy syn Marek od tygodnia nie pojawił się w domu. Pytała co ma robić?
Razem z dziećmi pozostała w Warszawie. Chciał ich przywieźć, gdy tylko trochę się uspokoi. Powiedział żeby się nie martwiła, zadzwoni gdy tylko znajdzie wolną chwilę. Tak dawno już ich nie widziałem!-pomyślał.
Odłożył słuchawkę. Nie wiedział, że jest to ich ostatnie spotkanie.
Na podwórzu usłyszał warkot samochodów i głosy żołnierzy. Klnąc i złorzecząc ładowali się na ciężarówki. Musieli zająć stanowiska przed przybyciem pociągu na stację...
...Maszynista transportu specjalnego, po obejrzeniu wiązarów i dolaniu oliwy do smarownic, spojrzał na rząd krytych wagonów. Na dachu każdego z nich było po dwóch wartowników z ręcznymi karabinami maszynowymi.
Co do nich załadowano?-pomyślał. Dostarczono dokumentację, jednak nie pisało w niej, co zawierają wagony. Po około 30 minutach zaświeciło się zielone oko semafora. Pociąg ruszył ku swemu przeznaczeniu. Postój dla naboru wody mieli dopiero w Sanoku...
...Dowódca oddziału UPA "Łupaszko", spał głośno chrapiąc. Odsypiał kilka kolejnych bibek suto zakrapianych alkoholem. Wszedł adiutant "Ryżyj" i zaczął go tarmosić za ramię, próbując obudzić. Po chwili "Łupaszko" siadł na posłaniu i ryknął: Czego?. Adiutant odrzekł, że przybył łącznik z rejonu. Dawaj go tu!-ryknął watażka. Po chwili wszedł blady i przestraszony młodzieniec. Podał grubą i zalakowaną kopertę.
Daj mu jeść!-rzekł do adiutanta i zerwawszy pieczęcie zagłębił się w lekturę rozkazów. W jednym z było o tajemniczym pociągu chronionym przez wartowników. W tym czasie adiutant "Ryżyj" przyniósł chleb i konserwy tzw. tuszonki. W dzbanku parowała czarna kawa. Zasiedli do posiłku. Gdy skończyli, "Łupaszko" powiedział do adiutanta: Budź ludzi, za pół godziny zbiórka oddziału! Idziesz z nami?-zapytał łącznika. Idę!-ten odpowiedział. Dołącz do którejś sotni. -powiedział watażka. Tak jest!-odrzekł łącznik. Wyszli z zadymionej ziemianki na świeże powietrze. Na polanie stały szeregi striłciw(strzelców), uzbrojonych w broń maszynową pochodzenia niemieckiego i radzieckiego. Za pasem mieli niemieckie trzonkowe granaty obronne tzw. tłuczki. Wszyscy byli pijani i krzyczeli: Riezat Lachiw!!!...
...Pociąg łomocząc na rozjazdach wjeżdżał do stacji Sanok. Minąwszy semafor wjazdowy wjechał na tor, gdzie w oddali majaczyła pompa wodna.
Maszynista podjechał ostrożnie pod pompę i zatrzymał pociąg. Pomocnik i palacz wskoczyli na tender, podnieśli klapy i odkręcili zawór pompy. Woda z szumem zaczęła wlewać się do opróżnionego tendra. Na wschodzie poszarzało niebo, wstawał nowy dzień. Wtedy na uliczkach przyległych do stacji rozległy się strzały. Pierwszy zagdakał upowski MG-42, krzesząc pociskami iskry na bruku. Widać było, że strzelec jest mało doświadczonym żołnierzem. Zza wagonów odezwały się radzieckie Diegtariewy. W pewnej chwili parowóz okrył się kłębami pary. To pocisk z rusznicy przeciwpancernej uszkodził kocioł. Skoszeni seriami zostali pomocnik i palacz. Maszynista przeczołgał się do pobliskiego kanału rewizyjnego. Pociągu nie można już było uratować...
...Major Raczkiewicz wyciągnął z kabury pistolet TT i wydał rozkaz: Do ataku! Z pobliskich zarośli i budynków stacyjnych zaczęły strzelać polskie rkm-y i ckm-y typu Maxim. Zdezorientowani upowcy zaczęli się wycofywać. Jednak nie mieli dokąd, byli otoczeni. Pierwszy padł ich watażka "Łupaszko". Reszta widząc śmierć dowódcy, zaczęła rzucać broń na ziemię i podnosić ręce do góry. Biegnący przodem major Raczkiewicz zauważył upowca mierzącego do niego. Tamtemu jednak zaciął się pistolet maszynowy Schmeisser. Major zaczął strzelać do niego ze swego pistoletu. Widział jak tamten pada na trawę z zakrwawioną głową. Major podszedł bliżej, wtedy poznał znajomą sylwetkę syna Marka. Obaj walczyli po przeciwnej stronie barykady. Po zakurzonej twarzy majora zaczęły spływać łzy. Zabiłem własnego syna!-wyszeptał zbielałymi wargami.
Podniósł pistolet do skroni i nacisnął spust. Huknął strzał. Na stygnące ciało chłopca padło ciało jego ojca. Gdy podbiegł porucznik Turski, zobaczył jak na zwłokach młodego upowca leży ciało jego ukochanego dowódcy majora Raczkiewicza. Obaj leżeli w serdecznym, pożegnalnym uścisku. Po sprawdzeniu dokumentów okazało się, że zmarłym upowcem był najstarszy syn majora Raczkiewicza, Marek o którym tyle dobrego słyszał od majora porucznik Turski...
...Oddziały "Łupaszki", "Górala", "Twardego" i inne wkrótce zlikwidowano. W Bieszczadach zapanował spokój. Minęły czasy bratobójczej walki. Na małym wiejskim cmentarzyku, ocienionym wonnymi lipami, leżą we wspólnej mogile przytuleni na wieki do siebie, ojciec i syn.
Zawsze w Święto Zmarłych przed cmentarzem zatrzymuje się samochód. Wysiada z niego starsza pani i podtrzymywana pod ramię przez młodego mężczyznę, porządkują grób i zapalają znicze. Jest to żona i najmłodszy syn majora Raczkiewicza...
...Od tamtych wydarzeń minęło już ponad sześćdziesiąt lat. Pomarli ludzie pamiętający te wydarzenia. Nie przyjeżdża już staruszka ze swym synem. Jednak na grobie ojca i syna wciąż płoną znicze i stoją świeże kwiaty. Kto się opiekuje grobem nie wiadomo. Nigdy nikogo tam nie widziano. Może to miłość ojcowska, silniejsza od śmierci opiekuje się grobem? Kto to może wiedzieć?...




autor: Zbigniew Szałkiewicz


| Główna |
| Rejestracja |
| Wejdź |
Menu witryny
Formularz logowania
Wyszukiwanie
Kalendarz
«  Marzec 2024  »
PnWtŚrCzwPtSobNie
    123
45678910
11121314151617
18192021222324
25262728293031
Archiwum wpisów
Mini-czat
Przyjaciele witryny
  • Załóż darmową stronę
  • Internetowy pulpit
  • Darmowe gry online
  • Szkolenia wideo
  • Wszystkie znaczniki HTML
  • Zestawy przeglądarek
  • Statystyki

    Ogółem online: 1
    Gości: 1
    Użytkowników: 0
    Copyright MyCorp
    © 2024