Przygody Króla Anzelma Kanciastoportego
Dawno, dawno temu, za dwoma supermarketami i jednym hipermarketem , w królestwie Łajniarnii król Anzelm Kanciastoporty przechadzał się po swoim ogrodzie pełnym kaktusów, pokrzyw i drapaków. Miał poważny dylemat. Jego córka Martadela była dorosłą kobietą i był już najwyższy czas wydać ją za mąż. Niestety nie było odpowiedniego kandydata – mimo ofiarowania przyszłemu mężowi połowy królestwa (a później nawet całego) nie było chętnych. W desperacji król Anzelm ogłosił turniej dla wszystkich – byle pozbyć się córki z domu. Nic dziwnego – jadła czypsy i hotszpice i patrzyła przez okno wzdychając (ciężko jej było oddychać przy nadmiernej tuszy). Ostatnio przestała nawet wychodzić ze swego pokoju – nie mieściła się w drzwiach, a król Anzelm odmówił kolejnej wymiany drzwi – za dwumetrowe skrzydło nawet w Majstrze trzeba byłoby wybulić ze trzy stówy (i to takie bez szybek !). Kiedy tak zamartwiał się biedny losem swego dziecka ujrzał „pędzącego” do niego herolda – wynajął go z firmy zatrudniającej niepełnosprawnych – zawsze to mniejsze opłaty. Czekał, aż herold do niego dotrze i zamiast pocałować go w pierścień oślini mu rękę aż po łokieć. - Kelulu muuj meełościwy, zgełosił sieł doo teurnieju łyczeż !!! Króla Anzelna oblał zimny pot. - - Dawaj go tu łachmaniarzu, ale migiem !!! - Taak, muuj Peanie !!! Po czym herold „pognał” wężowym krokiem do bramy zamku. Czekając na jego powrót z kandydatem, Anzelm przyjrzał się murom swego grodu – na parterze dawno już chuligani powybijali szyby – wiec kazał założyć kraty, które teraz kłuły w oczy rdzą, wygięte drzwi – kiedyś były z grubej stali, ale jakiś wredny smok na nich naszczał i przepaliło je jak papier, spacerniak z gliny - wieśniaki wydarły wszystkie kocie łby i pobudowały sobie piece w lepiankach, niegdyś złocisty dach przykryty niebieskimi plandekami w rozmiarze 4x5 m (taniej wyszło, niż malowanie)i wreszcie miejsce po kolumnach – kiedyś było ich tu kilkanaście białych i okrągłych – dzisiaj balkon podparty drągami załatwionymi za flachę od leśniczego Kradziejdęba. Westchnął ze smutkiem kiedy pomyślał, że wewnątrz jest jeszcze gorzej. Nie stać go było na ochronę zamku, monitoring zastępczy sprawowała córka siedząca ciągle w oknie, wieśniacy płacili kiedyś podatki – ale jak im podniósł akcyzę na bimber i obrok dla lam zaczęli brać pożyczki w Providencie i teraz zadłużeni po uszy chowali się po stajniach przez przedstawicielem, a zamek niszczał z braku funduszy. Był ciekawy jakiż to desperat do niego zmierza i co od niego dostanie za „królestwo”. Na majątek króla Anzelma składały się następujące włości : 800 m2 placu, na którym stał zamek, 3 ary przyzamkowego ogrodu – jego zdecydowaną większość zajęły już pokrzywy i bezdomne ślimaki , 1 rowek pola (długi na 7 kilometrów – przy zbieraniu kartofli nie trzeba było się wracać), 2 wyschnięte sadzawki – kiedyś stawy rybne, ale ryby wieśniaki ukradły spuszczając pewnej ciemnej nocy całą wodę i plac zabaw obok kościoła – jeszcze z tego się utrzymywał, ale coraz gorzej na tym wychodził – przerośnięte flądry co chwilę łamały karuzelę i obydwie huśtawki i coraz więcej kosztowała ich naprawa- za każdym razem musiał wbijać o pół kilograma gwoździ więcej niż poprzednim razem. No i te odszkodowania – to smarkacz z rozdartym ryjem, ponieważ ślizgawka z blachy (po rynnie) nie miała atestu, to matka z kołkiem w dupie – nie zmieściła się na ławce i spadła akurat na ogrodzenie dla dżdżownic, itd. Pięć razy dziennie podnosił opłaty i ciągle nie miał pieniędzy, a w dodatku córka wyżerała wszystko co zobaczyła. Jej ulubioną zabawą było wabienie gołębi – rzucała pestki po słoneczniku na parapet, a kiedy gołąb podlatywał zarzucała na niego sieć i później robiła mielone. Nigdy nie zapomni tej walki, kiedy do parapetu podleciały dwa sępy – skończyło się na wydartym z futryn oknie, dziurach w murze, „rysach na twarzy” no i mielonym na trzy dni. Ocknął się, kiedy ktoś głośno chrząknął. To jego przyboczny herold, który mu zakomunikował : - Muuj Peanie. Ooto setoji pszeet Tewym Meajesetatem Kesionże Pink-Ponk Geołodeupijec. – Witaj Pink-Ponk Gołodupcu w mym królestwie. Zapraszam Cię na zupę ze szczawiu z hińskim makaronem i pieczone ślimaki w sosie słodko-kwaśnym, zrobionym wg sekretnego przepisu siostry Neoplazmy : octu szklanka, cukru pół, gałka, szpinak, z bagna muł. – Wiolalłbym ź riziem, ale ż miakalonem teź źjem. Mam za siobom dlugom podluź i jestem baldzio głiodny. A maś mozie citlonetę ? Siusi mnie oklopelnie. Anzelm miał już na końcu języka ciętą odpowiedź, ale się opamiętał i bacznie się przyjrzał przyszłemu zięciowi: stopy – kąt rozwarcia miedzy nimi wynosił chyba ze 180 stopni, kolana wygięte do przodu co wywoływało wrażenie jakby ciągle siadał, chudy w pasie jak osa, potężne bicepsy wystające spod koszulki Amidasz, ręce opierające się na kolanach i wreszcie głowa – osadzona na krótkiej szyi z pięcioma podbródkami, wyposażona w maleńkie (ginące w zmarszczkach) oczy, prostopadłe do głowy uszy, nos skręcający to raz w jedną, to raz w drugą stronę, wyleniałe wąsy, brodawka na środku czoła i mnóstwo piegów. Szpetotę stanowcza wzmagała szopa czarno-siwych włosów, spadających kaskadami na ramiona i plecy. „Jeny, potomek szczura i żyrafy” – pomyślał Anzelm, głośno zaś powiedział : - Pink-Ponku, będę zaszczycony – jeśli skosztujesz mej własnej produkcji wiśniówki o smaku trzech wiśni. – Ź rośkosiom – poplosiem w duźiej śklancie. Przeszli do pokoju stołowego i zajęli miejsce na taboretach z olchy (producent : Pysk), przy szklanym blacie ułożonym na żelaznym stelażu (pozostałość po panamskim bazarze na Tysiąckwiecia). Anzelm podniósł pogrzebacz i uderzył nim w cynowe wiadro, stojące obok stołu i służące jako spluwaczka dla niego lub wodopój dla kotów i psów. Nie klaskał w dłonie – żeby nie niszczyć sobie dłoni przypadkowymi odklaskami. Pojawiła się mała, tłusta i brzydka baba utykająca na jedną nogę, pchająca przed sobą bazarowy napojo-zupny wózek. Kiedy poprzednia kucharka poszła na cztero-letni urlop macierzyński (urodziła czworaczki i tak stanowił edykt BUS-u (Biuro Uniedogodnień Społecznych)), wywiesił ogłoszenie na przydrożnej wierzbie (na kuponie z Gazety Wybiórczej)o treści : „Szukam kucharki”. Pech chciał, że baba miała zeza astygmatycznego i odczytała to jako „Zeżrę pieczarki” – wiec pognała do lasu czyli zagajnika obok domu sołtysa – miejsca spotkań czworonogów i przytaszczyła dwie małe kanie. Na resztce gazu z butli i oleju po frytkach przysmażyła i zaniosła grzyby do zamku. Anzelm nigdy nie jadł grzybów i naprawdę mu posmakowały – zalatywały czymś znajomym, ale że nikt więcej się nie zgłosił - przyjął babę na Lordmajorkę. Kiedy okazało się, że baba nazywa się Ulecha Szałensa – kazał do nie mówić Mordomoja i obciąć pejsy. Załatwił jej też od znajomego z ZFZ (Zadłużony Fundusz Zdrowia) zniżkę na gogle z hartowanego lateksu i od tej pory było nawet w miarę – nie podawała zupy na desce sedesowej, a kompot wreszcie nie był w czajniku. – Mordomoja, jedna szczawiowa i wiadro z wiśniową dla gościa. A dla mnie przynieś NIP-a z loszku. I masz iść schodami, nie będę bulił za Twoje wożenie się windą. – Ta je moj Pan. Sie robi. Pstryknęła dialektrykiem pod palnikiem i odepchnąwszy się rakietą do badmintona od stołu odjechała na deskorolce w stronę kuchni. Pojawiła się po chwili niosąc puszkę NIP-a i plastikowe wiaderko (za 2,99 zeta w chińczyku).Ochlapując stół i wszystko wokoło nalała Abdulowi wiśniowej i postawiła przed królem ciepłe piwo. Wolałby zimne, ale padł agregat w lodówce i nie było gdzie mrozić potraw. W zimie nie miał z tym problemu, ale teraz ? Kiedy woda zabulgotała w spalonym rondlu (musi w końcu kupić płyn w Biedadronce i go umyć) zalała gorący kubek i zaserwowała potrawę gościowi. Do zupy dostał kajzerkę z Ruchan i drewnianą łyżkę (srebrne wytarły się na zębach). Król Anzelm zagaił rozmowę : - Skąd przybywasz mój książę ? - Pochodziem ź klaju, ktuly leźi baldzio daleko śtont. My tam uplawiamy lyś i luźne waziwa. Ja potsiebujem źiony – ona bendzie zajmować siem domem, kiedy ja bendem placiował. Kiedy Anzelm to posłyszał, zrobiło mu się słabo – jeszcze weźmie gnojek ją odwiezie, kiedy zobaczy że ona nie ma pojęcia jak wygląda coś innego niż miednica i chochla. – A jak daleko znajduje się Twój kraj Pink-Ponku ? - Tsieba płynońć wiele, wiele mieśienci do mojego klaju. Tam jeśt baldzio ładnie. Plosiem klulu – pokaś mi mojom psiślom źione. „Wóz albo przewóz” pomyślał Anzelm i kiedy gość zaczął głośno siorbać zupę i mlaskać z zachwytem „Oj ta joj, ta joj, jakie to śmaćne” wyjął gwizdek i dmuchnął w niego trzy razy. Na ten znak zatupotały czyjeś kroki i pojawił się jak duch Kapitan Szczała – zwierzchnik Straży Zamkowej. Był bardzo dumny ze swojego stanowiska. Nosił granatowe bermudy, sandały Neki, koszulkę z napisem „Wjagra Pomorze Only People” oraz sygnet z chirurgicznej stali. W królestwie nie było zbyt wielu przestępców – ostatni chlor, który spotkał się z sygnetem kapitana Szczały do dzisiaj nie odbył jeszcze wszystkich spotkań, na których próbuje się odwieść pacjentów od samobójstwa (duża kolejka, roczne oczekiwanie na wizytę, itp.). – Weezyywaałeeś Móój Keeróóluu ? Anzelm kazał się przybliżyć kapitanowi i szepnął mu na ucho : - Mój wierny kapitanie. Zbierz chłopów, każdy niech zabierze ze sobą łom, twardą pałę i sznur. I idźcie po moją córkę – jak będzie się opierać, użyjcie narzędzi. Tylko uważajcie – po ostatnim razie musiałem płacić odszkodowanie za oderwane kończyny. Dzisiaj musi odbyć się ślub i niech zniknie stąd na wieki !!! – Daamyy raadę beestii. Przyyciąągnieemyy tuu teegoo hiipoopootaamaa. Kapitan strzelił służbiście sandałami i odmaszerował w stronę wiochy. Po chwili było słychać jego wściekłe okrzyki : „Waal siięę saam Tyy niieeroobiiee. Biieerz siięę zaa sprzęęt. Jaa Cii daam psyychooloogaa”. Po kilku minutach grupa obdartych i potykających się po rannej libacji (z jabłkowego sikacza) wieśniaków przedzierała się przez pokrzywy w stronę zamku. Zobaczyła to Martadela i zacząła drzeć się na cały ryj : - Ahoj Szczało, a dokąd to prowadzisz tych wymoczków ? Będą szorować płytki w mojej łaźni ? - Aaleeeeż skąąd Waaaszaa Wyysookoość, too sąą kaaandyydaacii naa męężaa dlaa Ciieebiiee. – Czekaj no Ty miernoto ze slumsów NiuBorku. Dorwę Cię Ty Bezmózgu wychowany na odchodach Jeżuany – przestaniesz sobie wtedy żartować ! - Ootwóórz drzwii Paanii, iidzieemy Ciięę poowiitaać. - Nie waż się wchodzić na komnaty wężowy gniocie, nie będę się zadawać z taką wywłoką jak Ty. – Oo Paanii. Naa Twóój śluub moojaa żoonaa uuszyyjee Cii suukniięę z żaaglaa gaaleeoonuu, któóry too oostaatniioo goościił uu naaszyych wyybrzeeeżyy. Spryytnyyy syynn naaszeegoo proobooszczaa zwiinąął goo w noocyy, aalee goo przyyłaapaałeem ii ootoo jeesteem teeraaz właaściicieeleem teegoo suuknaa. Twaardee, sztyywnee, niieezaawoodnee – bęędziiee naa Ciieebiiee w saam raaz – przyynaajmniieej siię niie wyyleejeesz. – Bystry wzrok uchronił kapitana, lecz niestety niezbyt ładny tablet marki Dżamdżung pozbawił głowy stojącego za nim wikarego Pafnucego Winkociąga. Reszta chłopów – rozwścieczona - jak na komendę zaczęła rzucać w królewnę czym popadło - poszły w ruch wiadra, kamienie, sztachety, felgi z karocy, opona z kułada i wiele innych. Rozjuszyło to Martadelę, która z dzikim wrzaskiem przedarła się przez otwór okienny i runęła na dziedziniec. Zatrzęsła się ziemia, aż gminnemu skrybie spadły modne okularki z nosa. Odczytał zapis na sejsmografie i postanowił nikomu nic nie mówić, żeby nie wybuchła panika. Wziął kilka oddechów i wrócił do swojej pracy : po ostatnim edykcie króla czekała go grawerka dowodów osobistych. Tymczasem kapitan i wieśniacy rzucili się hurmą na Martadelę i po wielu minutach walki, wielu wybitych zębach i wydartych włosach i po wielu kopnięciach i opluciach udało się ujarzmić niesforną królewnę. Najsprytniejszy w tej walce okazał się Vitalyj Sromota, który uderzał na oślep, ale ze skutkiem. Związawszy ją jak barana–kapitan wyjął zza pazuchy piersiówkę i pokazał królewnie napis : Sracodyl. – Masz mnie słuchać, bo jak nie to wleję ci w gardło całą flaszkę. Pamiętasz jak to było ostatnio ? Martadela oblała się rumieńcem. Pamiętała i będzie pamiętać, jak wytruła ryby w rzece i jak wieśniacy przez tydzień nie wychodzili z lepianek. I jak kapitan nabijał się z niej, że chudnie w oczach… Podnieśli Martadelę i zanieśli ją do komnaty gościnnej, gdzie Anzelm korzystając z pragnienia gościa niepostrzeżenie dolewał mu do wiśniówki Tureckiej Ważki. Kapitana Szczała zręcznie przeciął więzy i wepchnął Martadelę do komnaty, a sam stanął za drzwiami. Gdy książę Pink-Ponk ujrzał królewnę zaświeciły mu się oczy. – O Ty moja pienkna Pani, ty bendzieś mojom źionom, ja bendem Ciebie baldźio kochał. Kiedy królewna usłyszała te słowa, chwyciła Pink-Ponka w ramiona i zaczęła obściskiwać i gdyby nie pomoc kapitana Szczały – Pink-Ponk zamieniłby się w Kwasimodo. – - Pendźmy na mojom dźionke moja kjójewno i do domu, do domu. Kapitan przywołał syna proboszcza Pafnucego Lepkagira i kazał mu gonić do kościoła powiedzieć OJCU, żeby przygotował ślub. Ochotnicza straż pożarna w liczbie 20 członków ubranych w galowe dresy z 2 pasami zaniosła z ogromnym wysiłkiem młodą parę do kościoła, używając do tego wielkiej, starej wanny. Nie było niestety wesela – Martadela wszystko zjadła przed ślubem. Pink-Ponk zrzekł się na piśmie majątku królewskiego i podziękował uroczyście za cudowną żonę, po czym ukłonił się w pas i wziąwszy za ręką swą ogromną żonę poczłapał w stronę portu. Tam czym prędzej podniósłszy kotwicę popłynął w stronę wschodzącego słońca. A król Anzelm szczęśliwy jak nigdy dotąd kazał zabić na pieczeń ostatniego krokodyla i rozlać między wieśniaków beczkę Chmylnego Mycnego. Sam natomiast udał się…Chcecie wiedzieć gdzie ? O tym w następnym odcinku Przygód Króla Anzelma.